Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/110

Ta strona została przepisana.

dem Sieniawskiego. Zawołałem o rachunek. Zanim jednak mi go podano, niewczesny towarzysz zdołał jeszcze nagadać:
— Jaka ta nasza arystokracja! Bo to książę, ja wiem, tylko przed biednym człowiekiem nawet się nie nazwie.
Pan mu przecie mówi „stryju“, to musi wiedzieć?
— Mało go znam. Mówię mu: „stryju“, bo starszy, bo tak mi się zresztą podoba.
I ja miałem dosyć tego towarzystwa. Ale kelner spóźniał się z rachunkiem, choć sala znacznie się już opróżniła.
Epizod końcowy dał mi dopiero poznać co za ćwik z mego tajemniczego stryja.
Gdym wychodził, już sam jeden, zbliżył się do mnie poważny jegomość, ubrany po cywilnemu, w towarzystwie portjera:
— Bardzo przepraszam — zmuszony jestem prosić pana o paszport.
Dwie pikelhauby policyjne stały w pobliżu.
Miałem paszport w zupełnym porządku. Urzędnik, po uważnem obejrzeniu dokumentu, oddał mi go z ukłonem.
— W dalszym ciągu zmuszony jestem poprosić pana o informacje co do osoby, z którą pan jadł tutaj kolację, używającej nazwiska Krotoski. To stryj pański?
— Nie. Tak go tylko nazywam na żarty. Spotkałem go zagranicą i nie znam go prawie.
— Czy pan gotówby był udzielić nam szczegółów tego spotkania przed sędzią śledczym? Chodzi tu o osobę, oskarżoną o niektóre przestępstwa.
— Wyjeżdżam dzisiaj do Warszawy, gdzie mam termin. Zdaje mi się, że nie jestem obowiązany stawać w tutejszym sądzie, będąc obcym poddanym?

98