Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Nie można się dziwić naporowi tłumu (sic!). Jest konsekwentny. Rząd powinien jasno sformułować i ogłosić swe ustępstwa.
— Rząd, który się szanuje, nie może ustępować, mój drogi — wygarnął Szafraniec.
— Nu, już teraz nie pora, hrabio — odezwał się niespodziewanie Kryłow — teraz już ustąpić trzeba.
Nie pierwszy to raz zauważyłem, że najliberalniejszy między członkami zarządu, w poglądach ogólnych, jest Kryłow. Gdybym go nie znał skądinąd, uścisnąłbym go. Ale właściwie nie o tem pomyślałem, bom się zarumienił za Szafrańca.
Ten cedził dalej wspaniale swe wywody, jakby był jakimś wysokim urzędnikiem państwowym, biurokratą najstarszego modelu, lub bankierem zainteresowanym w budżecie państwa, gdyż ostatecznie sprowadzał ciągle kwestję na grunt finansowy. I na tym spotykał się już z ogólną aprobatą.
Rozmowa rozgałęziła się tak dalece w tej wzruszająco solidarnej atmosferze, że aż doszła do roztrząsania żądań miejscowych — nikt nie powiedział: polskich, ze względu na przyzwoitość towarzyską. Programy skrajne zostały sumarycznie odrzucone. Naprzykład z powszechnem, tajnem i bezpośredniem głosowaniem obeszli się ci panowie okrutnie.
— No, to jest głupstwo — zawyrokował Szafraniec.
Więcej o tem mowy nie było.
Ale pozostawały nasze żądania autonomiczne, choćby samorządowe. Okrawano je na wyprzódki. Jeden członek, bankier Ehrenwerth, uznając, że głosowanie powszechne jest na teraz niemożliwe, oświadczył, że i sejm w Warszawie jest „przedwczesny“. — — To znowu zbyt przezroczyste! Drugi nie chciał polskiej

118