Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/139

Ta strona została przepisana.

— Przystoi, przystoi. Zresztą zostanę tu kilka dni. — — Nic się pan nic zmienił.
— Pani zaś owszem.
— Doprawdy?
— Tyle, ilo potrzeba było do wykończenia obrazu.
— Może jestem „szeroko malowana“, jak pańskie Rembrandty? co? — Masz pan.
Zmoczyła śliną chustkę, wytarła nią brwi i rzęsy, które rzeczywiście nie puściły farby.
— Masz pan!
I rzuciła mi chustkę przez stół.
Cóż miałem robić? Rozpatrzyłem, podziwiałem i wąchałem batyst.
— Panie! panie! proszę nosa w moją chustkę nie ucierać! Mam tylko jedną, zapomniała właśnie służąca.
Zaraz uczyniło się wesoło i rozmowę o tej subwencji odłożyliśmy do jutra.
Pani Hela nabrała, razem z wyrazistością oczu i ust, tej dezynwoltury, która cechuje kobiety zupełnie pewne swego panowania nad zmysłami mężczyzny, a także manier, uchodzących za najwyższe, tych, które wzniosły się już ponad kunsztowną kokieterję i bujają w dziedzinach niekrępowanej prostoty.
Powstała i wyprężyła całą postać obleczoną w lekką, białą wełnę, czy szorstki jedwab; ujęła się w biodra przeciągając się zgrabnie naprzeciw lustra.
— Nie, nie zmieniłam się... może trochę urosłam i schudłam? — — Wie pan? ja mam tyle żeber, co mężczyzna, nie jak kobieta — — o! można policzyć.
Obciągając jedną ręką luźną suknię na wyraźnych okrągłościach gorsu, drugą przesuwała po żebrach, licząc:

127