Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Przekonałem się już i z innych spostrzeżeń o jej drapieżnej, generalnej zazdrości — nie o kobiety tylko, lecz o wszystko. „Nie będziesz miał miłowań cudzych przede mną“. Gdyby do śmiertelnego łoża przyjaciel ranie powoływał, a godzina była przez Helę na naszą schadzkę przeznaczona, i gdybym poszedł wtedy do przyjaciela, poczytałaby mi to za grzech i obrazę. Tak przypuszczam. Kocha bezwzględnie, niepodzielnie. Może i naprawdę, po manowcach i skrętach gorączkowych, kocha po raz pierwszy? Jak potok snujący się przez skały, rwący zapory, który nareszcie wolny runie białą piersią do morza?...
Chciała zwiedzić miasto — nie główne arterje, od Zamku do Łazienek i Marszałkowską, które już przejechała ze swoim konsulem i sama, ale dzielnico ludowe. Powóz czekał właśnie zaprzężony, chciała jechać ze mną, a jam się spóźnił prawie o godzinę.
Wyjechaliśmy w zamkniętej karecie. Wąskie uliczki i rynek Starego Miasta zajęły ją żywo, ale nie zważała na szczegóły budynków, na które zacząłem zwracać jej uwagę.
— To nie na dzisiaj. Ja chcę zobaczyć lud. Jedźmy w najnędzniejsze ulice.
Jechaliśmy przez Senatorską, Miodową, Długą, ku Nalewkom. Chciała widzieć i dzielnice żydowskie. Ja sam, choć byłem tu niedawno, nie poznawałem mojej Warszawy. Po chodnikach, przed sklepami, w większej części zamkniętemi, snuły się lub stały kupy ludzi widocznie gotowych na wszystko, czekających tylko hasła; postacie jakieś nieznane, złowieszcze, z rękoma w kieszeniach, w których przeczuwałeś łatwo narzędzia mordercze. Krzyki powstawały i alarmy krótkie, jak porykiwania morza już rozkołysanego. To znowu było

139