paręset kroków ulicy pustej, niepokojąco cichej, z której ciszy wyłaniał się zawsze żelazny grad po bruku, zwiastun konnego patrolu wojska rozmaitej broni.
Powóz nasz na gumach jechał szybko i cicho. Hela spuściła szybę i rozpatrywała się ciekawie.
— Musi ci się to wydawać bardzo dziwnem po twoim pięknym, jak zegarek nakręconym, Berlinie?
— Dzisiaj to mi piękniejsze — odpowiedziała. — Patrz, jak ci ludzie nas nienawidzą, jak się im oczy palą — — myślą, żeśmy nieprzyjaciele. Owszem, podoba mi się twoje miasto — jest tu historja w powietrzu.
Minęliśmy szybko bazar na Bielańskiej, bramę ogrodu Krasińskich i wjechaliśmy w Nalewki, gdzie zwolnić trzeba było jazdy, taki tłum zalegał środek ulicy. Nie ruch kołowy, ale tłum pieszy krzyżował się w różnych kierunkach wpoprzek ulicy. Wrzaskliwy charkot i zaduch zdaleka już się zapowiadał, aż wjechaliśmy w sam środek, jak w rój cuchnących jakichś owadów.
Rozpędzone wyrostki, grzmiąc krzywemi butami po bruku, na wiatr puszczając długie poły, biegły za powozem, chwytały czarnemi rękoma za ramę otwartego okna karety, żebrząc głosem zbójeckim. Starsi z chodników zdawali się śledzić wynik połowu. Kobiety w brudnych kaftanach, w jedwabnych perukach, starcy z zarośniętemi brodami patrzyli patrjarchalnie ze drzwi sklepowych i pięter.
— Tutaj Żydzi, sami Żydzi... to jest ten wasz straszny proletarjat?... — mówiła Hela, cofając się instynktowo od okna, zarumieniona po uszy, aż spocona od nadmiaru wrażeń.
Jechaliśmy tak jeszcze parę minut, aż odezwała się Hela:
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/152
Ta strona została przepisana.
140