— Panie naczelniku, mam interes. Pan ma przecie urzędowe stosunki z ratuszem i policją.
— A mam, naturalnie. Tylko, czy wypada je dzisiaj użytkować? czy toby nie pociągnęło represalji... z tam tej strony?
Tak drżał o swą skórę, że przytomność stracił.
— Nie o tem chcę mówić, panie naczelniku. Chodzi o uwolnienie jednego więźnia.
— Bój się pan Boga! Toć oni mnie wezmą w podejrzenie, jeżeli będę się wstawiał! Może być i u mnie rewizja, zapakują i zapomną... Tak, panie, kolegę Danielewicza...
— Ależ, panie naczelniku, można przecie choć zapytać!
— Można... hm, można. — — A jak się nazywa? — rzekł cicho, zamykając drzwi, jakby się bał własnej rodziny i służby.
— Wojciech Piast.
— Wojciech Piast w Warszawie?! Przecie w Paryżu... w Krakowie! — — Kiedyż przyjechał?
— Nie wiem. Ale spotkałem go przeszłej nocy na ulicy, aresztowanego. Prowadzono go w kierunku ratusza.
— Ej?... przyśniło się panu?
— Ręczę za to.
Słomiński zaczął wielkiemi krokam i chodzić niespokojnie, czoło ocierał chustką. Chudł mi w oczach.
— Piast! no proszę, Wojciech Piast.
Zatrzymał się nagle i wyprostował, jakby gotów na męczeństwo:
— Zatelefonuję.
— Nie wiem, czy tak można?
— No, zapytać tylko, czy pan policmajster może przyjąć.
— Aha.
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/161
Ta strona została przepisana.
149