Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/162

Ta strona została przepisana.

Wziął więc trąbkę od telefonu, robił długo łopatkami, jakby chciał godną przybrać postawę przed tym groźnym aktem woli — — wsłuchiwał się — — wzdychał — — aż odwrócił się do mnie:
— Może i telefony zastrajkowały?
— A no, pewno.
— Niech ich wszyscy djabli! — wykrzyknął Słomiński odważnie, rad zapewne, że niemożliwość uwalnia go od bohaterstwa.
— Trzeba pójść piechotą, panie naczelniku.
Spojrzał na mnie jak na wroga i rozpoczął znowu wędrówkę po pokoju.
— Jednak ta ulica, panie... ja nie jestem tchórzem, ale narażanie się wobec bliższych obowiązków...
— Ależ, panie naczelniku! Ulica bardzo wesoła, o przejechaniu kogokolwiek mowy niema, powietrze pyszne...
— Co? — uśmiechnął się blado Słomiński.
— Naprawdę, niema najmniejszego niebezpieczeństwa. Przyszedłem tu pieszo z Hożej i bawiłem się tylko obserwacją. Możemy pójść razem.
— Kiedy tak, to idę.
Poczciwość jednak przemogła.
Ulica w śródmieściu była tylko banalnie pusta, lecz nie groźna; sklepy pozamykane dawały jej pozór święta, krążyły nawet rzadkie powozy, wprawdzie tylko urzędowe, lub „wyższego towarzystwa“. Łamistrajków nie śmiano karcić w pobliżu ratusza i pałaców wyniosłych strażnic starego porządku.
Gdy Słomiński wszedł do apartamentów ratuszowych, ja krążyłem po placu Teatralnym. Nie było nawet ucieczki do cukierni pod Filarami, na głucho zamkniętej. Musiałem więc legitymować się przed

150