Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— Nie trudno. — Jak jego familja?
— Wojciech Piast.
— On tu? — nu, nie mówiono. — — On wszak nie z naszych, on pan, kniaź?
— Jeżeli go znacie, to musicie wiedzieć, że to wielki rewolucjonista.
— Znać ja jego nie znam. Słyszał. Cóż on taki wielki?
Charakteryzować tu naprędce pana Piasta nie chciałem. Powtórzyłem tylko:
— Wielki, odwieczny rewolucjonista.
— A kogoż on zabił?
— No... był w powstaniach, na wojnie...
— Inna sztuka. — — On wam tu potrzebny?
— Zawsze potrzebny. A także trochę mój krewny.
Isz, kakoj! — z kniaziami krewny. — A mnie wszystko równo, czy on kniaź. Byli i u nas kniazie dobre, Krapotkiny! — niczego sobie po części teorji. Tylko już nam dzisiaj trzeba innych. Broszury drukować w Londynie, w Zurychu — głupstwo! Rączek potrzeba — wo — na dzisiaj.
Rączki ma sam jak ze stalowych wężów splecione.
— Prawdę powiedzieć, wy nie rewolucjonery. Wam tylkoby awtonomja, szkoły, biały orzeł na ratuszu, piosenka, a potem — choć i biurokracja na polski ład. Co innego u nas dzisiaj na rozumie.
— Przecie idziemy z wami, za naszą i waszą wolność.
— Tak — wy ludzie dobre, chcecie żeby każdemu był kąsek — ale nie to...
— A czegóż wy ostatecznie chcecie? Przewrotu, żeby była nareszcie sprawiedliwość i porządek.
— Porządek?! Plwać mnie na porządek! W porządku tak i rozkruszysz się, jak ziarnko żyta we mły-

152