Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/167

Ta strona została przepisana.




29 października.

Tydzień upłynął zupełnie nowy. Chwila teraz każda jest niespodziewana.
Strajk nie sfolgował ani na godzinę, trwa i w Rosji, bo depesze urzędowe stamtąd przychodzą, urzędowemi zaś nazywam nasze. Jesteśmy pod panowaniem Związku.
Charaszo, da nie so wsiem“ — jak mówi Tomiłow.
Albowiem trzyma nas w garści de facto stary system, porywa nam codzień kogoś. Coraz to ktoś zniknie ze znajomych, po cyrkułach katują ludzi, nie stwierdziwszy nawet tożsamości, cóż dopiero winy! — No, i my nie owieczki; nasze browningi powalą od czasu do czasu kogoś, tylko znowu djabel chyba, nie Pan Bóg kule nosi. Legnie tam jakiś młody sołdat, zagnany do Warszawy gdzieś z Orenburga, jakiś policjant, siepacz podrzędny, wykonawca wyroków sędziów piekielnych, którzy siedzą nietknięci pod ziemią. To jeszcze, jak w każdej wojnie: los niezdarnie, czy przekornie wybiera ofiary. Ale inne rozmyślanie, gdy się ma czas myśleć, zawiera w sobie rozpaczliwie mętne wnioski.
Panuje nam Związek, niby skonfederowany naród. Czekamy zaś na ustępstwo, na łaskę rządu, który chcemy obalić — —?? Więc przypuśćmy, że nam ten rząd da wszystko, czego żądamy — czy będziemy zadowoleni, choć ci sami mniej więcej ludzie pozostaną przy władzy? — Albo ich w następstwie usuniemy?

155