— Przepraszam — to nie ma nic do rzeczy — odpowiedziałem już na interpelację. Każdy z nas ma obowiązek tłumaczenia się ze swych działań przed współobywatelami.
Jako program na dzisiaj postanowiliśmy żądać demonstracyjnie zniesienia stanu wojennego i uwolnienia wszystkich więźniów.
— Ale czy wydadzą ich? — powątpiewała towarzyszka X — straże przecie nie nasze.
Kassandra! Na ten dzień szalony i piękny zapadał wieczór krwawy. Sam pozór nocy działał już inaczej na nerwy, niż dzień, pomimo wszystko upajający rozkosznie. W slabem oświetleniu ulica płynęła groźną, zaduszną lawą, płynęła bez przerwy, hucząc ochrypłemi śpiewy, przechodzącemi ciągle we wrzaski lub jęki wichrowe. Czerwone latarki zastąpiły teraz takież sztandary i znaczyły niby głowy odradzającego się zewsząd Lewjatana, który czarnemi przegubami swych kłębów i odrośli napełniał ulice, pełznąc i rycząc. Rzadkie już za dnia oddziały wojska, owe dziwne prądy konne śród pieszej powodzi, zamagnetyzowane niby i zamyślone nad znaczeniem wielkiego przewrotu — znikły wieczorem zupełnie. Stan wojenny został siłą rzeczy zniesiony.
Inna jeszcze nastąpiła przemiana. Tłum sczerniał od przewagi chałatów żydowskiego proletarjatu. Znikła radość i podniosłość pieśni, sama groza i zawiść zdawały się płynąć ulicą. Straszne jakieś i — przyznać muszę — podłe twarze prowadziły pochody. Czarny lud po raz pierwszy wydał mi się obcym.
Byłem świadkiem takiej sceny na Marszałkowskiej. Pośród panujących wszędzie w tej dzielnicy pieśni socjalistycznych i czerwonych latarek zaczął się zbierać
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/177
Ta strona została przepisana.
165