Brałem wczoraj udział w wielkim pochodzie narodowym z całą prawie naszą partją.
Rajkowski szedł sztywny i niemy, ale blady od silnego wzruszenia; Wiśniakowski beczał, jak bóbr; młodzież nasza trzymała kordony razem z narodowcami, jakby z nimi kolegowała od lat w jednej szkole. Coś większego od haseł partyjnych, coś większego od nas samych prowadziło te pułki uroczyste, ten nadzwyczajny ordynek palących się serc, ten naród.
Już się był połączył biedny komunik ludowy z krwawej Woli z główną siłą pochodu pod pomnikiem Mickiewicza; już rzeka ludu pod sztandarowemi orłami ruszyć miała dalej w kierunku do Kopernika, gdy mi przyszła myśl wyprzedzenia pochodu i zajrzenia do hotelu Bristol.
Myśl zdrożna, czy zbawcza? — nie wiem. Los mnie poniósł.
Zastałem u Heli Tomiłowa — drugi już raz tam go zastaję — i wicekonsula niemieckiego. Wszyscy troje stali na balkonie pierwszego piętra przybranym dywanami i wstęgami, jak cały hotel. Rozmawiali po niemiecku — i Tomiłow bąka tym językiem. Wystrojony jakiś, uczesany, z lewą ręką na czarnym temblaku.
— A! to bardzo uprzejmie, że pan sobie o mnie przypomniał! — zawołała Hela tonem wielkiej da-