Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Tomiłow wykonał polecenie — i zaczęło się wdychanie soli angielskich, potem poczęstunek niemi gości. Tomiłow pociągnął nosem nie na żarty, aż odskoczył.
— Tfu, czort! — zawołał po rosyjsku.
Hela parsknęła śmiechem. — Jak to pan powiedział?! proszę powtórzyć — no, proszę — —
Zwróciła się do nas:
— Wasz bohater ostatnich dni lepiej znosi zapach krwi, niż soli angielskich.
Zacząłem się żegnać z towarzystwem. Ale Hela, nawykła do mego posłuszeństwa, kazała mi poprostu zostać jeszcze. Gdym powtórzył ukłon pożegnania, rzekła przymilniej:
— Ależ, mój przyjacielu, trzeba nam pokazać przynajmniej ludzi wybitnych w tym tłumie — my tu przecie obcy wszyscy troje.
Ten argument zatrzymał mnie jeszcze. Wskazałem kilku znajomych, głównie tych, którzy nieśli sztandary, lub szli w bezpośredniem ich pobliżu, bo innych trudno było wyróżnić w zwartym tłumie.
— A to kto, tych dwoje wysokich? widzi pan? — — — taki piękny stary w płaszczu, pod rękę z młodą, z córką? — —
Niepodobna ich było nie zauważyć, szli bowiem trochę przed pierwszym szeregiem rozpoczynającego się nowego oddziału, tuż przy tęgim chorążym w chłopskiej sukmanie. I ja już dawniej patrzyłem na tę parę, porażony nadspodziewanym widokiem.
— Nie wiem — odrzekłem.
Wiedziałem już niezawodnie: pan Wojciech Piast szedł z panną Zofją Czadowską. Ona ubrana jasno — widocznie zrzuciła na dziś swą upartą żałobę — ze

175