Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/196

Ta strona została przepisana.

wałem najdziwniejszego w świecie upokorzenia — nie przed samym sobą, albo przed Helą, lecz przed tymi „kolegami“. Jest to uczucie skomplikowane, które warto rozłożyć na pierwiastki.
Przecie tylko ja i mój pamiętnik, starannie ukrywany, możemy wiedzieć o moim stosunku z Helą. Zaprzeczyłbym kategorycznie wszelkiemu posądzeniu, mylę ciągle pozory, udaję krewnego, wynajduję przed obcymi uzasadnienie każdej wizyty — jednem słowem — chowam starannie naszą tajemnicę. Lecz widać, że mi do szczęścia potrzeba, aby mnie posądzono o wyjątkowe porozumienie z Helą — — traktowany narówni z innymi, czuję się pokrzywdzonym, upokorzonym. I nie czułem tego dawniej tak wyraźnie, gdy, przy zachowywaniu pozorów światowych, miałem rekurs do świeżego wspomnienia lub bliskiej nadziei pocałunku na osobności, do powrotu innemi drzwiami, do moich własnych, niezawodnych skarbów. Teraz to porównanie w prawach z obcymi ludźmi rodzi we mnie nerwowy niepokój, cierpienie miłości własnej, podejrzliwość. Ile jednak próżności mieści się w kochaniu kobiety pięknej, zmysłowej i zalotnej!
W dniu jej wyjazdu wpadłem już w rozpacz. Miałem z nią jedną samotną godzinę, ale znowu te zdania rytualne o potrzebie niedosytu, wargi zimne, jak lód...
— To chyba już śmierć?! — zawołałem.
— Gdzież tam! metampsychoza...
Jakieś oczy Sybilli, nie na mnie zwrócone, jakaś postać z farsy tragicznej.
Zapytałem poprostu, co za metampsychoza?
— Gdy przyjedziesz do Berlina, zacznie się nasza pieśń druga... nie — już trzecia. Pojedziemy na tamte miejsca pierwszego grzechu... Czy to był grzech? — —

184