Poszedłem dzisiaj na obiad do hotelu des Indes, gdzie jadają uczestnicy „Konferencji pokoju“ ze swojemi paniami. Widok nic codzienny dla mnie, bo kosztowny, ale wart kilku dodatkowych guldenów za swą niezwykłość i barwność. Stoły przedstawicieli mocarstw oznaczone są chorągiewkami odpowiednich barw narodowych, zatkniętemi w bukiety. Więc dla świeżego przybysza prawdziwa to gra etnograficzna, pocieszna i poglądowo-nauczająca. Już chodząc po ulicach, nauczyłem się rozróżniać zamieszkania delegatów po wywieszonych z balkonów różnobarwnych sztandarach. Minjaturowe powtórzenie tych samych znaków w restauracji nasuwa myśl, że babilońska rozterka języków i narodów da się ułożyć w koncert na powietrzu i w sali jadalnej.
Bawiło mnie to zrazu, że odróżniam bez możliwej pomyłki przyrodzoną sztywność Anglików od naśladowanej angielszczyzny Rosjan; wytworną swobodę Francuzów od hałaśliwego rozbijania się Amerykanów; znośną dla widza dumę Latynów od oburzającej nadętości Prusaków.
Oglądałem ją, ale i mnie oglądano; ja zaś nie miałem do okazania swej narodowej chorągiewki. Jedynym też byłem samotnikiem przy osobnym stole. Zapadłbym w ponure usposobienie, gdybym nie spostrzegł,