pełnie swojej sprawie familijnej i rasowej nie myślałaby tyle o rozkoszy osobistej. Tej wierna być się zdaje absolutnie — ale to bożyszcze nie natchnie żadnych ideałów społecznych.
Trudna i niepokojąca teorja! Spojrzeć przez nią na każdego, największego i najdroższego człowieka — zmaleje i zobojętnieje. Bałbym się też taką samą zasadę krytyczną zastosować do siebie samego. Ja także kłamię i spiskuję — to mi lżejsze, bo dla sprawy ogólnej, która nie może być poparta inaczej. Ale czy ta sprawa, czy raczej ambicja i rozkosz osobista jest mi naczelną pochodnią życia?
Tymczasem porzucić muszę filozofowanie i myśleć praktycznie o przeprawie, którą za kilka godzin mam uskutecznić. Szczegóły zdają się dobrze obmyślonemi na wszelki wypadek.
Już świta. Muślinowemi firankami słabo osłonięte okna przypominają nasze okna prowincjonalne; po za niemi majaczą domy także niby swojskie. Chce mi się nagle pomieszkać spokojnie, chociaż przez tydzień, z małą, skromną Helą, zażyć odpoczynku po ciągłej burzy zewnętrznej i wewnętrznej, trwającej już tak długo — — lenistwo takie, jak szkolnego żaka, budzonego na ciężki egzamin, ogarnia mnie.
Lepiej już nie zasypiać. Umyć się, wyświeżyć i doczekać przebudzenia Heli.
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/213
Ta strona została przepisana.
201