Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/214

Ta strona została przepisana.




Warszawa, 23 listopada.

Jakie to łatwe, gdy się uda! Przejechałem wspaniale, po hrabiowsku, posypując pieniędzmi rewidującą „artel“, zapłaciwszy trochę cła za porcelanę i stroje mojej słabej żony, która pozostała za granicą. Targowałem się o cło, zajmując niem urzędników, mówiłem łamanym językiem, wymyślonym widać genjalnie — aż salutowany, z honorami przebrnąłem. Razem ze mną, lekko i cicho prześliznął się towarzysz noszący moje nazwisko i paszport. Niema o czem dłużej pisać — rzecz skończona: kufry wypatroszone, browningi już się rozsypały po mieście.
Ulga czynu dokonanego nie zdoła mi jednak zasłonić owego ranka w Katowicach, gdym się żegnał z Helą.
Musiałem ją obudzić, gdyż spała jeszcze, gdy godzina nadeszła. Spała niespokojnie, jęcząc coś przez sen. Otworzyła oczy tragiczne.
— Już?! — zawołała z przestrachem, siadając na łóżku.
Próbą ponęty kobiety jest chwila, gdy się budzi po śnie dłuższym i twardym, ciepła, obrzmiała nieco w oczach i w ustach, pachnąca sobą. Hela wytrzymuje tę próbę zwycięsko.
Ubrała się pośpiesznie, chcąc koniecznie odprowadzić mnie na dworzec kolei. Byłem zupełnie gotów, mieliśmy więc jeszcze pół godziny na wspólne śniadanie w hotelu. Zapijałem ze smakiem dobrą niemiecką kawę.

202