Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/217

Ta strona została przepisana.

Te wyrazy „Hela“ i „obiecywała się“ — wiercą mi w mózgu. Są jasnym dowodem, że Hela nic powierza mi całej swej myśli. Że Tomiłowowi obiecała powrócić to mogło być powiedziane tak sobie, na wiatr, przy wyjeździe z Warszawy. Ale skąd ma Tomiłow dokładne powiadomienie o moim powrocie tym pociągiem? o jej przyjeździe ze mną, o którym była jednak mowa w Berlinie? — — Nazywa ją „Hela“ — — to już jego cygańskie wychowanie.
Ta kobieta nie może mi nigdy dać szczęścia, tylko jego złudę. Bo rozkosz jest zaledwie szczęściem chwili, nawet innej natury, niż szczęście, które w istocie swej jest spokojem. Niegdyś, w Wannsee, czułem coś w rodzaju przychodzącego szczęścia — trwało to dzień jeden. Wczoraj w Katowicach dała mi Hela już blady tylko odblask, dzisiaj znowu niepokój zasiała mi w duszy.
Wiedziałem odrazu, gdym ją spotkał, że to istota odmienna ode mnie, innej krwi, tradycji, innych dążeń osobistych. Wiedziałem, że nie mogę w porozumieniu z nią odnaleźć wspólnych tych drobiazgów, któremi się żywi serce, jak wspomnienia dziecinne, zwyczaje i mody krajowe, ani tych większych pokrewieństw duszy: jednakich umiłowań. — — Kochamy niby oboje sprawę ludu, wolność, postęp ludzkości to cele zbyt ogólne i dalekie, aby w nich się spotkać i uścisnąć mocnym węzłem osobistym. Mówi się o takich rzeczach szczytnie oddalonych, jak o życiu zagrobowem, bezcieleśnie.
Niechby jednak Hela była całkiem różna ode mnie, lecz wyraźnie określona, konsekwentna na wewnątrz ina zewnątrz, jednem słowem — jasna dla mnie. Niechbym wiedział, na co mogę w niej liczyć. Na rozkosz tylko? — to kruche.

205