Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/220

Ta strona została przepisana.

cóż dopiero ja? Ale dyskutujemy sobie dalej z profesorem:
— Dokąd-że my idziemy, panie? — zapytuję.
— Idziemy w przyszłość. Nawet drobne epizody zboczeń mają swój pożytek: wyrabia się hart i odwaga osobista.
— Hm... dobrze. A ciągła walka z burżujami, endekami itd. do czegóż prowadzi? Czy chodzi teraz już o zajmowanie miejsc w przyszłym rządzie krajowym, którego jeszcze niema, czy o przewrócenie na sampierw starego systemu, który nas dusi?
— O to ostatnie, oczywiście. Ale trudno nie walczyć i z tymi, którzy przeszkadzają naszemu pochodowi w przyszłość.
— Aha... więc to jest pochód. Mnieby się zdawało, że to już cofanie się, z bronią w ręku, przed naporem powracającej siły nieprzyjacielskiej, która nas przepiera i oskrzydla.
— Z pana nie będzie nigdy rewolucjonisty! Pan zbyt słabo wierzy w genjusz ludu.
— Słyszę to od różnych, to od Tomiłowa, to od Helda. Chcę się poprawić — cóż, kiedy rozpierzchłość akcji mnie przeraża.
— Bandytyzmu i ja nie pochwalam, jak pan wie. Walka zaś z innemi stronnictwami jest koniecznością, jest to spór o dowództwo nad nieuświadomioną masą ludu.
— A gdyby silny dowódca znalazł się poza naszym obozem? Poza partjami wogóle?
— My dyktatora nie uznamy — zarząd nasz jest ludowy i kolegjalny. Gdzież pan zresztą widział kogo takiego?
— A naprzykład Wojciech Piast?

208