Zarumieniła się, ale wcale nie z konfuzji; spojrzała mi w oczy z wyrazem gniewu i rozżalenia. Więc zaprzestałem tego tonu, może niewłaściwego i próbowałem inaczej do niej przemawiać kilka razy. Czy przystąpiła z Piastem do jakiego spisku? — —
— Panno Zofjo! jam się przecie nie zmienił: Dlaczego pani ode mnie tak ucieka?
— Nie uciekam wcale. Czy pan ma dla mnie jakie zlecenie służbowe?
— Nie mam. — Ja mówię otwarcie, a pani udaje, że nie rozumie: ucieka pani, jeśli nie ode mnie, to od rozmowy.
Wzruszyła ramionami — tak, czy nie? — Więc sądząc, że z nią najlepiej grać w otwarte karty, zapytałem:
— Zależałoby mi ogromnie na tem, aby wiedzieć, gdzie przebywa ten stary pan, który towarzyszył pani wówczas?
— Cóż to pana może obchodzić?
— Bardzo pragnąłbym go zobaczyć. To mój krewny.
— Pański? — nie wiedziałam. — — I mój także — dodała z godnością.
— Więc widzi pani: jesteśmy przez niego spokrewnieni.
— Wątpię.
— Nie wspominał przypadkiem o mnie.
— Nie.
Odwróciła oczy, aby ukryć drżenie powiek. Nie umie bowiem kłamać.
— Więc pani żadnej mi o nim nie chce dać wiadomości?
— O kim?
— O Wojciechu Piaście. Widzi pani, że znam go dobrze, z imienia i nazwiska.
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/223
Ta strona została przepisana.
211