Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/231

Ta strona została przepisana.

Dążyłem na miejsce zajścia, na Kruczą, skradałem się, niesiony nieprzepartą żądzą dojścia prawdy. I trafiłem na chwilę istotnego niebezpieczeństwa.
Zaledwie wszedłem w ulicę Kruczą, usłyszałem daleką salwę karabinową, potem drugą bliższą, wreszcie tętent konnicy, coraz wyraźniejszy. Zrozumiałem i śpiesznie zawróciłem. Kilku ludzi uciekało pędem ulicą śród bram i sklepów zamkniętych. Jeden z nich zatrzymał się, spojrzał mi w oczy, poznałem go.
— Towarzysz Kulik!
— Aha — gdzieby tu, panie? — — bo nas ogarną! W małym sklepiku spożywczym, zamkniętym, świeciła nad drzwiami górna szyba. Dopadliśmy.
— Sprawa ludu! otwierać!
Napół przemocą wdarliśmy się do wnętrza i zamknęli drzwi za sobą. Nie przyszło nam do głowy zgasić światło.
Grzmot podków zbliżał się do nas, zbliżał, już zdawało się, że mijał, gdy w tem przycichł, rozległ się gwałtowny głos komendy i zaraz potem łomot kolb czy rękojeści do drzwi sklepiku.
Otpirat’!
Otworzyliśmy natychmiast, uznawszy opór za zgubny.
Wpadło dwóch żandarmów z rewolwerami w garściach, za nimi oficer. Właścicielka sklepiku, stara kobieta, rzuciła się oficerowi do kolan:
— Panie pułkowniku! ja niewinna! oni sami...
Odtrącił ją i zwrócił się do mnie:
— Gdzie tutaj Wojciech Piast? — — Ty mów, a to...
I potrząsał obnażoną szablą, podczas gdy dwaj żandarmi ujęli nas mocno za ramiona. Jakoś nie straciłem jednak przytomności, stwierdziwszy w pamięci, że nie mam przy sobie nic kompromitującego.

219