Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Nie rozumiem, co pan mówi. Jestem urzędnikiem kolei, mam z sobą legitymację.
Zapalczywą twarz oficera oblało widoczne rozczarowanie. Zmienił ton, ale jeszcze bardzo szorstko:
— Pokazać! — zawołał.
Obejrzał, dowiedział się nawet o moim „czynie“, rzucił moje papiery na ladę sklepową.
— A z wami kto?
— Robotnik z naszych warsztatów, Tomasz Kulik.
I ten miał przy sobie książeczkę legitymacyjną i — na szczęście! — nie posiadał browninga.
Widząc, że spudłował i zabrnął, oficer udał teraz przenikliwego:
— A można panów zapytać, co wy tutaj po nocy, w zamkniętym sklepie?
— Szliśmy do fabryki z interesem. Posłyszeliśmy strzały i wpadliśmy do tego sklepu.
— Nu... zobaczym. — Aresztować ich tymczasem na miejscu!
Podczas gdy żandarmi strzegli nas zbliska, oficer poszedł na podwórze, zawołał stróża, który zeznał, że nas pierwszy raz w życiu widzi i że musieliśmy wejść przez sklep, gdyż bramę trzyma zamkniętą. Przejrzał jeszcze listę lokatorów, zapytał, czy kto inny nie wszedł, kazał przetrząść sklep, widocznie pusty, i czując się sam śmiesznym, choć groźnym, wpadł w bardzo zły humor.
Myśmy zaś stali przy ladzie, między żandarmami, drażniąco spokojni.
— Puścić ich! — zakomenderował — możecie panowie wynosić się won stąd!
Tak nareszcie znalazłem się z Kulikiem na wymiecionej zupełnie ulicy. Skierowaliśmy się ku znanej mi fabryce na Mokotowskiej, aby potwierdzić moje zezna-

220