Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/237

Ta strona została przepisana.

pozór stałego prywatnego mieszkania. Ściany nikną pod rzędami polic pełnych książek i pod kilku ciemnemi portretami. Proste, najniezbędniejsze tylko meble zdają się zrośniętemu organicznie z tem wnętrzem pustelniczem cichem i nadzwyczaj polskiem. Takie krzesła widziałem gdzieś za czasów mego dzieciństwa, taki kantorek ma fizjognomję pradziadowską. Przed oknem, wyzierającem na podwórze, rośnie suchotnicza akacja.
Te szczegóły spostrzegłem później, najprzód całą moją uwagę pochłonął on sam, pan Piast-Krotoski, starszy, niż zwykle mi się wydawał, bledszy, jakby mu krwi puszczono tem i dniami.
Zapytałem o zdrowie.
Rękę przyłożył do piersi.
— Sądzone było — rzekł — abym otrzymał postrzał z ręki jednego z podlejszych mieszkańców tej ziemi. Ale nie lękaj się — kula, która mnie zabije, jeszcze nie ulana — jak mawiał wielki Cesarz.
— To jednak stryja raniono?!
— Nie pierwszy raz...
— Potrzeba przecie fachowego leczenia — zaniepokoiłem się — któż stryja leczy? Może panna Czadowska sprowadziła doktora? — jakiego?
Dawna, długo już niewidziana przeze mnie dobroć zaiskrzyła się w głębokich oczach starca.
— Troska twoja o mnie przynosi mi ulgę i przystoi ci, jako krewniakowi. Zosieńka otacza mnie także troskliwością; widzisz tu? przyniosła mi kwiaty; stara się, abym miał codzień dobre mleko.
— Wiem, że najlepsza kobieta; ale stryjowi potrzebny chirurg. Tylu ich mamy między przyjaciółmi...
— Powiedziałem ci już, że od tej kuli nie umrę. Z ran, które mi zadają, leczę się potęgą mych soków

225