Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/242

Ta strona została przepisana.




1 lutego 1906.

Wiatr niepokoju nie przestaje wiać, zawsze od tamtej strony, od Berlina. Dowiedziałem się, że Tomiłow, o którym sądziłem, że dla spraw partyjnych bawi w Rosji, pojechał istotnie do Berlina, w misji pokrewnej do mojej, i siedzi tam już długo.
Poszedłem rozpytywać się o niego, do ludzi, którzy powinniby wiedzieć, ale zebrałem tylko ogólnikowo wiadomości, że musiał, dla ważnych powodów, przedłużyć swój pobyt zagranicą. Posunąłem się aż do wyszukania Czeremuchina, figury, której zazwyczaj unikam. Dałem znać w jednej kawiarni, że go chcę widzieć, stamtąd gwiźnięto do drugiej i do trzeciej; na Czeremuchina gwiżdże się, jak na policjanta, on zaś zjawia się prędzej, niż policja.
Naparł się koniecznie, abym go zaprowadził na obiad do restauracji, a ja wolałbym mu dać kilka rubli, niż z nim się pokazywać publicznie. Ładny jest taki, jak przebrana po męsku kobieta, wita się z mnóstwem ludzi najrozmaitszych gatunków; mówi płynnie po polsku. Nadzwyczaj zdolny chłopiec.
— Cóż, panie „naczelniku“, pohulamy? Czasy sobacze i tylko nadzieja w przyjemnem towarzystwie. Ja pana mało kosztować będę, ja tylko piję wódeczkę i Portwein.
Mówi przymilnie i sarkastycznie, czego również znosić nie mogę. Stłumiłem w sobie wszystkie wstręty, wsze-

230