Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/243

Ta strona została przepisana.

dłem z nim do restauracji i poszukałem kąta mniej na widoku.
— A do bufeciku nie łaska? — — Pan mnie nic wstydź się, ja i z generałami i z robociarzami, i takie szykarne z baletu znam panienki, że ha!
Pocałował się w palce obrzydliwie lubieżnemi ustami — i sam wyglądał jak z baletu.
— Niech nam tu przyniosą do stołu — odpowiedziałem — chciałbym z panem pomówić o ważniejszych rzeczach — więc żeby nie dosłyszano.
— Można i o ważniejszych.
— Jakoś wy tu, Rosjanie, coraz mniejszy udział bierzecie w ruchu... rozleźliście się gdzieś...
— Każdy przy swojej robocie — odpowiedział Czeremuchin poważniej.
— Jak który gdzie wyjedzie, to i przepada...
— Łuka Nykitycz? — zapytał ten gładysz z błyszczącym przewrotnie uśmiechem.
— Chociażby on; — nie masz pan od niego wiadomości?
— Nu jemu trzeba pozwolić trochę nacieszyć się.
Jakby żelazne szpony poczułem w sercu, gdy ten chłystek wymówił bezecny wyraz, i wiedziałem już zgóry, co mi powie. Ale zarazem zachciało mi się fatalnie czegoś dowiedzieć się i użyłem całej siły, aby opanować wzruszenie. Udałem obojętnego.
— Każdy rad odpocząć po tutejszej łaźni. Ale on miał przywieźć broń.
— On i przywiezie. Tylko jego zatrzymują parlamentarne stosunki z baronesą.
— Może być? — odrzekłem spokojnie, choć zimny pot poczułem na skroniach — ale on tu potrzebny, nie tam.

231