Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/246

Ta strona została przepisana.

— Panno Zofjo! — rzekłem, wychodząc z nią stamtąd — ja może na parę dni zmuszony będę opuścić Warszawę. Niech pani powie to stryjowi... jutro...
Spojrzała na mnie badawczo:
— Nie wdzieram się w żadne tajemnice partyjne, ani prywatne, ale pan nie może opuścić teraz stryja.
— Czyż pani sądzi, że tak z nim źle?
— Gorączka trwa bez ustanku. Gdyby się dowiedział, że pan wyjechał i to bez narady z nim, zmartwiłby się bardzo...
— Dlaczego znowu tak bardzo? Tyle lat obywał się beze mnie, a nawet tyle dni w Warszawie...
— Tak, ale myśleliśmy... to jest on myślał, że pan przywiązał się do niego ostatniemi czasy.
— Niewątpliwie — jednak są różne sprawy zagraniczne, które bez mego wmieszania się mogą wziąć niepożądany obrót.
— Ach, sprawy berlińskie? — rzekła cicho, mrużąc oczy, jakby poruszyła temat wstydliwy.
— Chociażby te. Rosjanie i Żydzi działają poza naszemi plecami.
— Tego pan nie przerobi, panie Tadeuszu. Ja nie śmiałabym radzić, ale wiem, że Piast gorąco odradzałby panu mieszać się nadal do tych spraw.
— Skądże Piast?
— Mówił jeszcze dzisiaj, przed przyjściem pana: on — to jest pan — zechce zapewne znowu jechać do Berlina; musimy go od tego zamiaru odprowadzić. Ja z panem nie politykuję, panie Tadeuszu; powtarzam poprostu, co mi mówił.
— Ależ stryj nie zna ani naszej organizacji, ani potrzeb partyjnych!

234