Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/274

Ta strona została przepisana.

W łunie pożaru, w fałszywych blaskach rewolucji ludzie wydawali się większymi; pożar dziś gaśnie i ci sami ludzie są tak drobni, jak i przedtem. Ci, którzy polegli, mają przynajmniej symboliczną wartość ofiar; ich nazwiska coś znaczyć będą w rojeniach przyszłych pokoleń. Ale ci, którzy przeżyli, są przerażająco mali. I ja znajduję się oczywiście w tej ostatniej kategorji.
Ze znajomych moich dwaj tylko ludzie, krańcowo różni między sobą, zachowali swe rozmiary niepospolite: Latzki i Piast. Jednemu „wiedzie się“ — jak mówi pospólstwo, — chociaż duszę ma zatrutą przez gorycz i zemstę: drugi uwięziony i pozornie bezsilny, choć duch jego szeroko, szeroko rozkrzewia swe wpływy. Ktokolwiek zobaczył i usłyszał Piasta, pamięta go na zawsze, i czy go ma za starego dziwaka, czy za apostoła wiecznych idei, liczy się z nim, jak z głosem sumienia. Chyba że jest wyznawcą instynktów zwierzęcych podniesionych do godności rozumu — — wtedy nienawidzieć można Piasta, a uwielbiać Latzkiego. Tylko nie przypuszczam, aby kto mógł jednocześnie cenić i naśladować tych obu?
Owszem — ja byłem takim okazem człowieka przez długie już lata mego życia. Muszę przyznać się do tego. Żyłem dla chleba i dla Słowa, dla rozkoszy i dla obowiązku, dla siebie i dla ludzkości. Gdybym w równej mierze wahał się między temi przeciwnemi biegunami, byłbym zerem. Ale ponieważ żyłem raczej dla chleba, dla rozkoszy i dla siebie — mogę się pocieszać, że byłem czemś wyraźnem: poszukiwaczem własnej korzyści w rzekomym dobrobycie mas i kochankiem pięknej, a zwodniczej kobiety. Te dorobki nie starczą na tytuł obywatela, ani są nawet zapasem na zadowolenie reszty życia; we wspomnieniach gorzkną i niepokoją.

262