Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/278

Ta strona została przepisana.

— A naprawdę znaliście Piasta uprzednio?
— Byliśmy, panie tego, w korespondencji... Ale widzieć go — nie widziałem.
— Teraz zaś widzieliście go?
— Jakżeż! przy śledztwie, w dziesiątym pawilonie! W kancelarji — tej sławnej! — badał oficer żandarmerji i prokurator cywilny. A ja stałem tak — na lewo, kiedy jego wprowadzono. — Tęgi dziad! w surducie starożytnym, jak te — wiecie? — ze stu portretów litografowanych powstańców — czub srebrny, wąsy ciemne, prosty, suchy, spokojny — malowaćby go, panie tego.
— W kajdanach?
— Nie — strzeżony tylko zbliska. — Bo to jest tak, widzicie: oficer, który prowadził śledztwo, rozkazał: „Podać mnie numer 44“ — niby jego, Piasta.
— Miał numer czterdzieści i cztery?!
— A tak. Więc wszedł najprzód podoficer, za nim żołnierz pod bronią, dalej on, na końcu znowu żołnierz. Ja, panie tego, nie pozdrowiłem go, nie poznałem, gdy mnie zapytano, czy znam — powiedziałem tylko swoją o nim opinję — o! Ze słyszenia, z ust obywateli poważnych i starszych. — — Mówiłem, zdaje się, dobrze, panie tego, sekretarz pilnie notował w protokole.
— Ale cóż mówił Wojciech Piast?
— Jakoś ze mną nic — zaciął się. Tylko, gdy skończyłem, panie tego, skinął mi głową powoli, z uśmiechem — o tak. — Oczy ma jak świdry, ten stary! Mówię wam, pokochałem go za to jedno spojrzenie.
— I nie słyszeliście go wogóle mówiącego?
— Ależ poczekajcie, kolego! Słyszałem i jego i wielu innych, bo mnie trzymano przez parę dni w pogotowiu do badania. Siedziałem w cy-ta-de-li — tak, panie!
— Mówcież więc — jaki jest akt oskarżenia?

266