Mam prawdziwy kłopot z biedną panną Zofją, której stan zdrowia jest zatrważająco enigmatyczny. Nie schnie, ani więdnie; owszem górski klimat i wiosna ożywiają z dnia na dzień jej kwitnącą młodość. — Ale gada nie do rzeczy.
Chodziła sama na długie przechadzki w okolice miasta; po paru dniach dopiero uprosiłem ją, nie bez trudności, aby mi pozwoliła sobie towarzyszyć. I rozmowa powracała oczywiście do Piasta, tylko w formie takiej, że zacząłem powątpiewać o stanie umysłu tej wyjątkowo do niedawna roztropnej kobiety.
Panna Zofja mówi o Piaście tak, jakby on „odszedł“ tylko, lecz nie zginął. Bierze dosłownie jego wyrażenie, które i ja słyszałem, ale rozumiem oczywiście jako przenośnię. A zarazem przyznaje, że Piasta rozstrzelano; wie o tem, choć nie była już w więzieniu, bo w przeddzień wykonania wyroku kazano jej cytadelę opuścić. Widziała się już w Krakowie, z Taturem; wypytała o najdrobniejsze szczegóły z ostatniego dnia Piasta. I przyjmując je do wiadomości bez rozpaczy, bez nadmiernego wzruszenia, powtarzała tylko:
— Tak... tak miało być...
W pierwszych dniach rozmawialiśmy wogóle mało i nie swobodnie. Ale na trzeci dzień usłyszałem takie zdanie: