Napróżno zapłaciłbym za wizytę pięć guldenów, gdyby je profesor był wziął. Ale ich nie chciał przyjąć od znajomego. To także właściwość polskich lekarzy.
Chodzimy tedy na przechadzki z panną Zofją. Smutne wędrówki, w których wiosna, piękniejsza w tym prapolskim kraju, niż gdzieindziej, kłóci się z marami nas prześladującemi. Choć przyznać trzeba, że w naszej parze panna Zofja jest, w porównaniu ze mną, elementem wesołym. Pierwszy raz ją widzę w rozkosznym krajobrazie, nie w tym ohydnem naszem biurze i na krwawej ulicy. I jakby na przekorę świeżej naszej żałobie, nie nosi swej zwykłej czarnej sukni; ubiera się jasno, kwiaty zebrane po drodze nosi w ręku i na kapeluszu. — Primavera polska, lepiej, niż Botticellowska, narysowana i bliższa nas.
W zachowaniu się jej niema zalotności, jest nawet jakby negacja przypuszczenia, żeby mnie chciała się podobać. A stroi się w kwiaty, uśmiecha się w dal, jak narzeczona czyjaś — nie moja. Już mnie to nawet zaczyna korcić. — Czyżby rzeczywiście w jej sercu, napół zamkniętem dla mnie, zaszło coś takiego, co je napełnia nadzieją i ochotą do życia?
I jak tu wyłączyć wspomnienie o Piaście z rozmów naszych? Wszędzie jest Piast!
Na Wawelskim zamku panowali przodkowie jego, śpią w podziemiach ich godła królewskie, przywarte do kości świętych, okadzonych uwielbieniem miljonów.
Albo raczej Piast żyje w tem dzielnem pokoleniu, które się rusza i śpiewa na Podgórzu, Skalmierzu, Łobzowie. — — Stąd wyszli praojce jego, wstąpili na Wawel i na szczytach wygaśli, ale bujnie plenią się w dolinach, gotowi znowu wzbić się w dumę i chwałę. Ilu
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/296
Ta strona została przepisana.
284