Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/40

Ta strona została przepisana.

macie zimniejszym, zajęcia ludzkie domowe obejrzeć można z ulicy, nie dlatego, żeby stoły jadalne i warsztaty wylęgały na chodnik, jak we Włoszech, ale z powodu otwartych, albo przysłoniętych tylko kryształową szybą okien. W przedłużeniu chodnika, na jednym poziomie, widać często rodzinę krzątającą się we wnętrzu ula, lub zebraną wieczorem około lampy. Żywe Steen’y, Vermeer’y, van Ostade, co do typów twarzy bardzo podobne, w kostjumach ludu często jeszcze identyczne. Złoty koronkowy czepiec spotyka się jeszcze na głowach matron nawet wyższych warstw towarzyskich.
Więc przechadzka moja, zwykle przedpołudniowa, rozpoczęta od wiązów pod oknami, wpada w parę ulic porcelanowych, następnie zaś w dziedziny, gdzie „gaj“ zdaje się walczyć o miejsce z murami. Ni to gaj się zaczyna, ani miasto się kończy. Zieloność i świeżość w postaci drzew wyniosłych, trawników strzyżonych, kwietników jaskrawych (marzą się powieści o czarnych tulipanach z Delft i Haarlem, kosztownych jak klejnoty), wkracza to wszystko bujnemi zalewami, coraz przemożniej, w miasto. — Ale miasto jeszcze. Sznurem tu i owdzie złamanym stoją domy, kursują elektryczne tramwaje. Wsiadam zwykle do jednego z wozów, bo zamiar mój daleki. Mknąc szybciej, łatwiej ogarniam śliczny plan tego siedliska północnych estetów, splecionego z zieleni i z polewanej cegły, rozwiniętego, jak tulipan, z cebulki zasadzonej w XVII wieku. Nareszcie gaj przemaga, nie gaj już, ale las, bukowina wspaniała, ziejąca wilgotnem tchnieniem z gąszczów.
Można ten las przelecieć w kwadrans prostą linją tramwajową, można też nurzać się w nim godzinami i zapaść w dzikie, pierwotne obcowanie z przyrodą, za-

28