Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Przystanął, wyprężył się i tupnął o kamienną burtę tak dźwięcznie, żem aż spojrzał, czy nie nosi ostróg przy butach.
— Cóż znowu? Dlaczego ja mam nie doczekać, ale stryj?...
— Bo żeby żyć, trzeba wierzyć.
Pamiętam jeszcze ten aforyzm, sam przez się nie pozbawiony słuszności. Z dalszej rozmowy — trzymał mnie stary aż do świtu — mam w głowie tylko plamy bez zarysów. Jakieś to były sny o przyszłości, nieoparte o ziemię, jednak logicznie zbudowane. Tak mi się przynajmniej zdawało. Odnajduję teraz w pamięci strzępy tego wykładu, gdy myślę o rzeczach analogicznych. Jakby ten mag stał jeszcze niewidzialny przy mnie i odzywał się przy każdej sposobności. I czuję, że on mnie już nie opuści.
Nie pamiętam również pożegnania. Roztopił się jakoś w świecie. Nie byłem przecie pijany, a gdybym był, ta parugodzinna przechadzka nad wodą mogła mnie otrzeźwić; tymczasem zapadałem w coraz dziwniejszą nieswojość, jakbym słuchał, mówił i myślał ze stanowiska innego człowieka.
Jasny był już dzień, gdym się dowlókł do mieszkania, zmęczony nadnaturalnie. Zasnąłem i obudziłem się popołudniu. Unikałem przez resztę dnia ludzi znajomych, zjadłem coś w restauracji na uboczu i powróciłem tutaj, aby spisać me dziwaczne przypadki z przed 24 godzin.



40