Teraz oni wyjechali nagle, przed podpisaniem nawet protokułów Konferencji, z powodu jakichś depesz, które otrzymał Latzki. Zostałem jednak zaraz powiadomiony przez Helę i zdążyłem przynieść do wagonu trochę kwiatów. Przyjęła je uprzejmie, bez wahania, jak się przyjmuje należny ukłon. Miała zresztą kwiatów kilka wiązanek oprócz mojej, a między niemi zapewne i owację Paugwitza, obecnego na dworcu pośród grupy kilkunastu osób żegnających Latzkich. Rozłączenie nasze było tak dalece pozbawione tragizmu, że aż wesołe. Hela w żywej, ogólnej rozmowie, wspominała mein teueres Berlin z lubością, a mnie, w kilku słowach na uboczu, poprostu kazała zjawić się jak najrychlej w Berlinie. Leży on zresztą na mojej drodze powrotnej.
I tak skończyły się dni poetyczne. Poezja w nas jest nie zaś w widokach i wrażeniach zewnętrznych, które dają tylko mocniejszą lub słabszą do niej podnietę. Teraz mi Haga bez Latzkich wygląda pusta i zaspana. Inni sezonowi znajomi nie istnieją dla mnie, jak i ja dla nich. Nic się między nami nie zawiązało, ani cień przyjaźni, ani ciekawość. Odczuwam nawet w ich obejściu ten chłód, który spotyka zwykle Polaka w zachodniej Europie, sztywność, choćby ugrzecznioną, która zdaje się wyrażać zdanie przy zabieraniu międzynarodowych znajomości: