Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/87

Ta strona została przepisana.

oczy, jak żak, któremu udał się psikus. Znowu inaczej była śliczna.
Jeszcze budka kontroli biletów, jeszcze schody — i niewielki placyk czystego, banalnego miasteczka.
— Steglitz. Nic zna pan? — proszę za mną.
Tramwaj do Dahlem. Dobrze — wsiadamy.
I tu dopiero, pośród obojętnych, już bardziej prowincjonalnych towarzyszów, zaczęliśmy rozmowę po francusku, przyczem zauważyłem, że Hela przesadza nadsekwauski akcent, a włosy ma uczesano inaczej, niż zwykle.
Zacząłem od dziękczynienia.
— Jeszcze niema za co — przerwała mi.
— Jakże pani wykonała tę ucieczkę?
— Tak, jak mnie pan widzi. Papa wyjechał do jutra. Panna służąca zależy zupełnie ode mnie.
— A dokąd jedziemy? — bo ja nie mam żadnego planu i nie znam tej okolicy.
— Ja także niebardzo. Ktoby tam znał cały nasz „Groß-Berlin!“ To jest już zresztą powiat Teltowski. Ale jechałam raz tu samochodem i pamiętam, że w tej stronie, za Dahlem, jest las. Jedziemy sobie do lasu, jeżeli to pana nie przestrasza.
— Jedziemy do lasu — przecie to zupełnie naturalne.
Ja w tej awanturze grałem rolę porwanej panny; serce mi biło młotem i niebardzo wiedziałem, jak mam się zachować, właśnie dlatego, żem był wobec panny z porządnego domu, nieobliczalnej. Wmawiałem w siebie nieustannie, że trzeba być swobodnym, ale zrazu nie udawało mi się to wcale. Pytałem, jak się nazywają miejsca, które mijamy, zwłaszcza gdy tramwaj zatrzymywał się co kilkaset kroków.

75