— Proszę czytać — na tablicach napisano.
Jakoż minęliśmy wkrótce ładne ogrodowe wille miasta Steglitz, zaczepionego już odroślami o wielki kompleks osad, składających t. zw. „Groß-Berlin“, i sunęliśmy przez łysinę ziemi zrzadka, lub wcale jeszcze nie porośniętą murami. Jednak ulice gotowe, krzyżujące się tramwaje, drogowskazy, różne budki techniczne dawały wrażenie skończonego planu, na którym jeszcze nie ustawiono domów, ale zaraz wyrosną z ziemi, a może je przywiozą tu w nocy jakiemiś machinami. Jechaliśmy po karcie geograficznej.
— Widzi pan? Holandja! — zawołała Hela.
Na regularnej, ograniczonej szosami, połaci gruntu, pokrytej tłustem ścierniskiem, kilka krów się pasło.
— Koloru brak — zauważyłem.
— I wiatraków, i morskiego wiatru — dodała Hela. — I tutaj przyzna mi już pan, że obraz nieskończony? — Ale ja lubię ten rozrastający się postęp, potęgę. —
Powiodła rękami ruchem okólnym, niby pływaczym.
Rzeczywiście, gdzie okiem sięgnąć, czy ku Berlinowi, czy w kierunku przeciwnym, wyłaniały się z pola i z trzebionej sośniny domy i domki, czasem zbite w kupki, jak nowonarodzone grzyby, czasem sterczała pojedyńczo miejska kilkupiętrowa kamienica, ślepym przekrojem prostopadłym odcięta od powietrza, należącego już prawnie do innych właścicieli, do przyszłych planów i rozwojów. Ogromny Berlin kamiennemi mackami ogarniał, pożerał ledwie już dyszący wiejską świeżością powiat Teltowski.
Las się zbliżał, także gęsto zamieszkany, użyty za cień tylko dla szaro-czerwonych willi. Smutne kity sosen płakały nad neo-berlińskim pudełkowato-pancernym stylem.
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/88
Ta strona została przepisana.
76