Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/89

Ta strona została przepisana.

— To jest ten las? — zapytałem.
— W głębi będzie piękniejszy, niech się pan nie boi.
Tramwaj ma swą krańcową stację pod lasem. Wysiedliśmy i poszli, pełni nadziei, prostą, jak struna, szosą wkraczającą w coraz autentyczniejszą zieleń leśną.
— Czy nie chce pani pójść raczej jaką drożyną między drzewami?
— Dobrze, ale trzeba się rozojrzeć po napisach, czy wolno.
Na lewo od szosy po chudym, choć dosyć wysokim lesie rozlegały się echa dalekich strzałów. Napotkaliśmy wkrótce tablicę z takiem ogłoszeniem: „Ostrzega się publiczność przed wchodzeniem w głąb lasu z powodu kul mogących błąkać się ewentualnie po nim od umieszczonej w Dahlem 32-ej królewsko-pruskiej strzelnicy“.
— Widzi pan! nie pójdziemy na lewo. Jeżeli mamy umierać razem, to lepiej już jak Rudolf i Veczera.
— Rzeczywiście!
Nie chciałem zapuszczać się głębiej w żart, którego doniosłości Hela zapewne nie rozumiała. Uszliśmy paręset kroków szosą, wypatrując na prawo drogi bardziej malowniczej. Miejscami las był podszyty, kapryśniej narysowany, niż te sztywne pułki sosen ustawione na zeschłej i zaledwie zielonej ziemi. Ale właśnie części zagajone otaczał płot z kolczastego drutu. Nareszcie jakiś bukiet drzew wydał nam się pociągającym do odpoczynku i niebronnym. Usadowiłem Helę na płaszczu moim rzuconym na wrzos, nieopodal od szosy, w przeźroczystym lesie, bo innego nie było w pobliżu. I powiał jednak wiatr żywiczny, i coś na podobieństwo poezji zaczęło się marzyć. Wyjąłem papierośnicę z kie-

77