Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/91

Ta strona została przepisana.

z bliską duszą, przyglądając się tylko tym oczom groźnie głębokim, ale nie myśląc co mam powiedzieć, nie dysekując jej słów, ani zamiarów. Nawet krajobraz tej nowej godziny podróży nie został mi w pamięci, jak poprzedni. Czułem tylko, żo jedziemy w kraj piękniejszy, bliższy przyrody. A gdyśmy wysiedli w Wannsee, było inaczej na świecie, zielono, pagórkowato, leśno, chociaż nie dziko. Piękne jezioro, złożone z samych zatok, otaczają wille i osady pośród lasu i ogrodów, ale tu już wieś panuje, tchnie świeżością wody i sosen, śmieje się swojsko.
W Wannsee dostęp do jeziora okazał się dla turystów możliwy tylko przez kawiarnię, spadającą tarasami aż do brzegu wody. Weszliśmy więc do tego zakładu, a opędziwszy się od służby jakimś obstalunkiem, stanęliśmy nad samem jeziorem. Natychmiast stado łabędzi, przywykłych do karmienia, przysunęło się do nas, samce złe i nastroszone, jakby w aureoli z pół rozpiętych skrzydeł, samice gładkie i dumne ze śnieżnych wdzięków, pisklęta szare i gęsiowate.
— Nasze łabędzie z Vijveru! — zawołała Hela.
— Tamte nie przychodziły do ręki — nadmieniłem.
— Tutejsze zaś przychodzą — odpowiedziała — same się proszą, aby je pogłaskać; niech pan spróbuje.
Mówiła z widoczną w uśmiechu aluzją, łasząc się do mnie oczyma i jakimś falistym ruchem postaci. Rzekłem, patrząc jej w oczy:
— Jest jeden na świecie śniady łabędź z rudą główką, ale pani go nigdy nie zobaczy w przestrzeni. Kto zaś go zobaczy, śni już tylko o nim.
— Może gdybym spojrzała w wodę? Staliśmy na małym pomoście do lądowania łodzi, nad wodą dosyć głęboką. Hela tak bardzo przechyliła

79