Poszliśmy znowu nad jezioro, a ja jej już tylko mówiłem, jaka ona piękna. Mówiłem poprostu, na gorąco, nie szukając porównań ani osłon — całowałem słowami. A ona rzeczywiście stawała się coraz piękniejszą. Biły jej nozdrza drobnym pulsem, jakby w takt serca; oczy mieniły się aż bezwstydnie. Nic broniła się bynajmniej od pochwał, owszem odpowiedziała parę razy:
— Pan mi się także podoba — jest pan duży, zgrabny — i nie zanadto literat i nie taki prosty lejtnant we fraku...
Pomijam. Niepodobna opisać słowami, cośmy wygadywali. Była to taka żywiołowa orgja prostych wyznań, do żadnych wspomnień w mojem życiu nie dająca się porównać. Tak chyba mówili do siebie Adam i Ewa w raju, przed grzechem. Zaledwie mi błyskała w mózgu mętna świadomość, że przecie takie słowa do czegoś obowiązują, że to nowe życie, albo przepaść: że wreszcie ona jest ode mnie młodsza o lat dziesięć i cała w mojej mocy...
Sumienie działało we mnie o tyle, żem sobie zakazał dotknięć, nawet ręki z ręką. Gdy się oparła lekko na mojem ramieniu przy jakiemś przejściu pod górę, drgnąłem, aż zapytała:
— Co to? czy pana parzy moja ręka?
I po paru godzinach takiej prostej, a zarazem szalonej rozmowy, poczułem się nagle nadzwyczajnie wyczerpanym. Hela także. Błądziliśmy już gdzieś ulicami nad przebłyskującem przez sosny jeziorem, mijaliśmy różne domki, pagórki, którychbym nigdy nie odnalazł, gdybym tam powrócił. I opanowało nas jednocześnie fizyczne, przemożne znużenie.
Hela rzuciła się na jakąś ławkę z mocno odchylonem oparciem; siadłem obok niej.
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/93
Ta strona została przepisana.
81