— Czy pan zna dobrze Berlin?
— No, nie tak dobrze, jak pani.
— Ale ten Berlin, którego ja znać nie mogę, o którym słyszałem — „Berlin bei Nacht?“
— Ach, byłem kiedyś w paru nocnych knajpach — odrzekłem niedbale.
Chwyciła mnie za rękę nerwowo.
— Zaprowadź mnie tam — do jakichś strasznych, złoconych, czerwonych knajp okryję twarz woalem, nikt mnie nie pozna, ciebie nie znają zaprowadź mnie, ty!
— Dziecko! co mówisz?
— Przecie my jesteśmy ludźmi niezwykłymi — przecie trzeba znać i podłą rozkosz, aby ją odróżnić od naszej — prosiła namiętnie.
— Nie pamiętam nawet adresów — odpowiedziałem zimno.
— Zapytamy palacza.
— Hela! nie mów tak! nie rozumiesz... Byłbym nieuczciwym człowiekiem, gdybym ci pokazał choćby przedpokoje rozpusty. Jakżeby wyglądał ten nasz dzień i twój pocałunek, Hela!
— Dem Reinen ist ja Alles rein — upierała się jeszcze cofając rękę.
— Zmiłuj się nade mną, nie miej mi za złe! Dziękować mi będziesz kiedyś, może już jutro.
Przygasły jej oczy, zadrgała twarz rozrzewnieniem, a może ironją. A ja prosiłem cicho, pokornie o jeden jeszcze taki leśny, pachnący pocałunek. Dała mi go, ale już zimniejszemi, roztargnionemi usty.
— Ach, ty mój Polaczku! — rzekła po chwili dziwnym głosem.
Dojeżdżaliśmy.
Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/98
Ta strona została przepisana.
86