Bez obrazy prezydjum i bez uchybienia obowiązkom, czytuję w biurze gazety.
— Poczekaj — to dopiero klasa wstępna; jest u nas dużo roboty dla zdolnych ludzi.
Nagle Radomicki powstał od stołu:
— Gadajcie tu sobie, zaraz powrócę.
I poszedł ku oddalonemu stołowi, gdzie siedział sam jakiś pan średnio ubrany.
— Do kogo on się tak wyrwał? — zapytał Jan.
Odpowiedział Kryś wszystko wiedzący:
— To dyrektor cukrowni.
— Ach, prawda — dodała Wercia — był nawet kiedyś u nas.
Jedzono tymczasem, co kto wybrał. Rozmowa pobrzękiwała rozstrzelona na drobiazgi. Sala, rojna o południu, świeciła teraz pustkami. Jakiś skrzypek na estradzie wygrywał somnambulicznie. Była to sztuka dla sztuki, bo nikt jej nie słuchał.
— Strasznie jakoś głucho dziś w tym Bazarze — orzekła Dosia, zasłaniając ręką młodą paszczę, szczerze ziewającą.
— Bo widzisz — jął tłumaczyć Kryś — z rozmnożeniem się naszych samochodów ustało prawie życie wieczorne w Poznaniu. Każdy z nas woli spać w swem dobrem łóżku, niż w hotelu, i na noc wraca do domu. Chyba że jakaś okazja: miesięczna kolacja w Resursie, bal trochę „select“ — coś takiego.
Wysłuchano tego wykładu, który każdy znał napamięć, bez wzruszenia. Dopiero Dosia przerwała apatyczny nastrój:
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/100
Ta strona została przepisana.
— 98 —