— Mówił mi jeden kolega, że są tu dancingi, do których się chodzi trochę później. Mają być bardzo zabawne. Są tam dobre tancerki zawodowe i jeden tancerz, un danseur mondain, który zawraca głowę wszystkim paniom. Możebyśmy tam wstąpili na chwilę.
Wercia przybrała ton uroczysty:
— Moja Dosiu! chyba żartujesz? Jakiż to „kolega“ doradza ci takie rzeczy?
— Student, bardzo miły chłopiec.
— Mam nadzieję, że cię tam nie zaprowadził?
— Dotąd nie. Ale dzisiaj, w tak dostojnem towarzystwie...
Nikt jednak nie poparł tak śmiałego pomysłu, oprócz Krysia, który utkwił oczy w Dosię, ruszał brwiami i wskazywał palcem na swą pierś rycerską tak dyskretnie, że wszyscy zrozumieli, że onby się na tę wyprawę poświęcił.
Właśnie Ambroży powracał od swego dyrektora.
— Bardzo się cieszę, żem go tu złapał. Musiałbym się z nim jutro zwoływać na rozmowę.
— Wujaszku! — przerwała mu Dosia — czy wuj nie zaprowadziłby nas do takiego małego dancingu — zapomniałam, jak się nazywa...
Ambroży spojrzał na siostrzenicę, którą bardzo lubił, czulej, niż po ojcowsku:
— Moja Dosieńko! Znam cię, więc wiem, że tamby ci się nie podobało. Ciekawość pierwszy stopień do piekła.
— Więc tam jest piekło?
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/101
Ta strona została przepisana.
— 99 —