Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/102

Ta strona została przepisana.
—   100   —

— Przedpokoik do piekła.
— Brawo, brawo Ambroży! — zawołał Kryś, który tylko co był wręcz przeciwnego zdania.
— Widzę, że się tu nudzicie solennie — ciągnął dalej Radomicki. — Zaproponuję wam normalniejszą zabawę. Jedźmy wszyscy, jak tu siedzimy, na noc do Gdecza. Jutro tennis — gra się jeszcze dobrze. — Ustrzelimy parę bażantów. — No, jakże?
Wercia czekała niespokojnie na odezwanie się Janka. On zaś rzekł:
— Doskonale, tylko jutro to moje biuro...
— Jakie biuro? Przecie jutro niedziela!
Wszyscy przyjęli zaproszenie ochoczo, obiecując sobie każdy co innego.
W godzinę później towarzystwo mieściło się w dwóch samochodach. Wielki „Mercedes“ Radomickich pomieściłby od biedy wszystkich. Ale Ramułtowski miał też swój samochód i zapraszał do niego Dosię. Już się zabierała do wsiadania, gdy przelotnie rzuciła okiem na Skumina, który oglądał ją oczami dziwnie badawczemi. Zawróciła nagle i wpadła do samochodu Radomickich, obierając sobie miejsce obok szofera. Wobec tego Kryś sam pojechał w swoim wozie.
Przejmujące zadowolenie ogarnęło Skumina.