Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/106

Ta strona została przepisana.
—   104   —

— A my możemy przejść się po parku. Ja niezawsze bywam nieznośna.
Wyraz jej twarzy nie mógł być żadną miarą nazwany nieznośnym. Oczy, nagle błękitne, pełne były współczucia, jakiejś uroczystości, jakichś przejmujących zapytań. — Bóg wie czego... Tylko najoczywiściej były piękne.
— Chodźmy.
Skumin nie wahał się przyjąć zaproszenia.
Skoro tylko zeszli z tarasu na drogę żwirową, Dosia odezwała się wesoło:
— Nie chcą z nami się bawić, to bawmy się sami.
— Jest to tak wskazane, że nie podlega dyskusji — odpowiedział Jan ochoczo.
— Prawdę mówiąc, niema tu czem się bawić. Kwiaty już przeczuwają zimę, smutne są...
— Bawmy się myślami swojemi, ogłaszając je sobie nawzajem. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Najpewniej sprzeczka, jak się nam to już parę razy zdarzyło.
— Ale bo pan ma jedną wadę.
— Mam ich wiele. Którąż pani spostrzegła?
— Pan robi konwersację i popisuje się swą umiejętnością układania wyrazów. A ja lubię mówić poprostu o tem, co mi na sercu leży, naturalnie z kimś takim, który mnie zrozumie i zbyt surowo nie sądzi.
— Naprzykład z Krysiem Ramułtowskim? — wtrącił Skumin satyrycznie.
— Czy pan o niego zazdrosny?
— Oczywiście, że mu zazdroszczę.