Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/116

Ta strona została przepisana.
—   114   —

przesuwało się czasem po niej, zauważyła w jego oczach ożywienie i uśmiech tajemniczo porozumiewawczy. Błysk ten był jej przyjemny, ale i ten jej nie dogadzał. Nie tak się ze mną rozmawia — buntowało się w niej dumne serce.
Po wieczerzy miała się kompanja rozjechać. Noc była ciemna, ale szosy doskonałe i znajome we wszystkich szczegółach. Golanczewscy mieli swój samochód pełny i wracali do siebie, w kierunku odwrotnym do Poznania. Resztę gości mógł zabrać samochód Krysia Ramułtowskiego, ale Kryś oświadczył, że zaproszony został przez Golanczewskich i pojedzie z nimi, lub za nimi. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż Golanczewscy mieli nie jedną, lecz dwie córki na wydaniu. Skumin zaś musiał się stawić nazajutrz o 9-tej rano w swem biurze w Poznaniu.
— Jeżeli chcesz koniecznie, dam ci zaraz małego Forda — zaproponował Ambroży.
Pozostawała z gości Dosia Tolibowska, o której przypuszczano, że tutaj przenocuje. Ale oświadczyła niespodzianie, że musi też być jutro w Poznaniu i pojedzie z Jankiem.
— Jedźcie sobie razem, skoro wam wspólna wypada droga — rzekł Ambroży ze znaczącym uśmiechem.
Inaczej się na to zapatrywała Wercia, która zamilkła i zbladła. Gdy już dwa samochody, Golanczewskich i Ramułtowskiego odjechały, a nie podano jeszcze małego Forda dla Skumina, Wercia zbliżyła się do cioci Radomickiej i szepnęła jej do ucha: