Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/119

Ta strona została przepisana.
—   117   —

— A dlaczegóż to, panie Wilhelmie, obora jeszcze nie wytynkowana? Aż wstyd przejeżdżać koło tej rudery.
— Nie moja wina, jaśnie panienko. Posłałem do pana dziedzica po asygnację na zakup wapna i na majstrów. Odpowiedziano, że przez zimę może jeszcze tak pozostać.
Panna Tolibowska zarumieniła się, lecz, nie chcąc dawać słuszności ekonomowi przeciw ojcu, zagadała o rzeczy ubocznej:
— Kiedyż pan posyłał po pieniądze do dworu?
— Już parę razy, a ostatnio nawet wczoraj.
— To ojciec mój w domu?
— Trzy dni, jak przyjechał pan dziedzic.
— Śpieszę więc do domu. Co zaś do tynkowania, to jakaś pomyłka. Naprawimy ją.
Przed opuszczeniem folwarku nie zapomniała Dosia przywitać się ze źrebiętami, których tu kilkanaście pasło się i hasało na przyległej grodzi. Weszła do zagrodzenia z biczem w ręce, znała bowiem dzikie maniery stadninki, która, gdy się zbiegła cwałem do przyjaciółki, gotowa ją była ścisnąć, lub i przewrócić. Nie miała też dzisiaj cukru, ani chleba w kieszeniach. Trzasnęła zatem z bicza, aż się stadko rozhecowało i poczęło cwałować w susach i wierzganiach, lub dreptać kłusem wzdłuż płotów, stosownie do odmian temperamentu. Dosia znała wszystkie te roczniaki i dwulatki, śledziła bacznie postępy ich wzrostu i rozwoju chodów. Biegła teraz oczyma za dwuletnią źróbką, skarogniadą, wspanialszą, niż reszta, która,