Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/121

Ta strona została przepisana.
—   119   —

— Jaśnie pan odpoczywa w gabinecie; trochę na nogę się skarży.
Nie było to nadzwyczajną nowiną dla Dosi. Ojciec powracał z Berlina zwykle zmęczony, miewał też ataki artretyzmu, czy podagry. Pobiegła do gabinetu, gdzie pan Robert siedział w fotelu z wyciągniętą prawą nogą, okrytą pledem.
Ucieszyli się do siebie nawzajem. Dosia pocałowała ojca w ramię i przybliżyła główkę, którą on wycałował w policzki, w oczy i pogładził po misternych puklach. Rozejrzał się potem z zadowoleniem po jej twarzy i po dyszącej wdziękiem postaci.
— No, trzymasz się jeszcze jakoś, Doduś! — zażartował pogodnie.
— I papuś się trzyma. Tylko te kręgi pod oczami — i znowu noga! Nie, Berlin stanowczo papie nie służy.
Pan Robert spoważniał:
— Nie rozumiesz, córuchno. Berlin jest poniekąd koniecznością. Gdyby nie moje tam operacje, zeszlibyśmy na dziady. Muszę od czasu do czasu tam zaglądać. Tutaj dopilnowałem zbiorów, powracam na siewy.
— Jednak około dwóch miesięcy papa tam się zasiedział — wtrąciła Dosia.
Pan Robert przybrał minę niedocenionego pracownika.
— A wiesz ty, moja mała, ile czasu zajmuje operacja giełdowa, a poszukiwanie bezpiecznej lokaty, a znalezienie odpowiedzialnych wspólników?