Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/123

Ta strona została przepisana.
—   121   —

monijnej, coś z tupetu charakterystycznego dla osób zdrowych, żywych i zadowolonych ze swej powierzchowności. Robert był jeszcze pięknym mężczyzną pięćdziesięcioletnim, trochę tylko podłysiałym, trochę spalonym przez namiętności, które uprawiał z energją i pewnym wdziękiem. Na koniu, na polowaniu, przy stole biesiadnym uchodził za przyjemnego kompana. I Dosi pochlebiało to, że papa jest ładny.
Miała też niektóre pomniejsze upodobania wspólne z ojcem, naprzykład pasję do psów i do koni. I dzisiejsza rozmowa po niejakiej rozterce, po przerwie milczącej, przeszła na temat ulubionych zwierząt i popłynęła harmonijnie. Ale po wyczerpaniu tego tematu przypomniało się ojcu, że wartałoby się dowiedzieć, co porabiała córka przez dwa miesiące, w ciągu których nie widział jej, ani z nią korespondował.
— A jakżeś ty, Doduś, żyła przez ten czas? Ciągle przy gospodarstwie? w butach? Wdzięczny ci jestem za doskonałą pomoc, ale nie lubię kobiety w butach. Ruszałaś się trochę? co? wyjeżdżałaś?
— Miałam dużo czasu w lecie. Byłam tu i ówdzie. Zajmowałam się trochę z moimi studentami w Poznaniu urządzeniem „Tygodnia akademickiego“. Udał się wspaniale w tym roku.
Nie dopytywał pan Robert o szczegóły. Takie hece „w naszym mizernym kraju“ mało go obchodziły. Wolał coś usłyszeć o sąsiadach.
— Byłam u Golanczewskich i parę razy w Gdeczu. 1 dzisiaj wracam stamtąd.