Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/133

Ta strona została przepisana.
—   131   —

— Nie przyjechałem umyślnie, zaniosły mnie losy, szanowny panie.
— Wiem, wiem. Byłem tam nawet niegdyś u was, za moich młodych peregrynacyj. — Byłem u ojca, hrabiego Józefa. — Jak się nazywała ta wasza piękna siedziba?
— Nie wiem która, szanowny panie. Ojciec mój prawie nie mieszkał w kraju i bardzo już dawno, jak nie żyje.
— To też i to było bardzo dawno... Byłem przejazdem. Właściwie jechałem wówczas do Towjan i do Wojtkuszek.
— To dość daleko od nas, ale zawsze w tym samym zaprzepaszczonym kraju.
Zarówno Skumin, jak i opowiadający, musiał zauważyć, że coś pobróździł. Ale nie zbiło to wcale z tropu bujnego pana Roberta. Jan także nie mógł mu mieć za złe, że się szczyci stosunkami z jego rodziną. Odezwał się do Tolibowskiego:
— Macie tu nas już za dużo rozbitków ze wschodu?
— Nigdy za dużo takich, jak hrabia — odpalnął gładki bywalec, zapominając, że często deklamował przeciw napływowi kresowców. — Dowiaduję się zresztą, że pan tu pracujesz w Banku Ziemiańskim, gdzie i ja jestem w komisji kontroli. Niech żyje wspólna praca ludzi i prowincyj polskich!
— Polecam się łaskawym względom mego zwierzchnika — odrzekł Jan uprzejmie.
Ujęli za kielichy. Robert spełnił swój do dna sumiennie.