Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/137

Ta strona została przepisana.
—   135   —

nania drugiej części swego programu dyplomatycznie, jak mniemał.
— Ale ja tu plotę o sobie, a radbym się o tobie czegoś dowiedzieć. Jak ci się u nas podoba? Kogo poznałeś? Co zamierzasz robić?
Skumin, zbudzony, jak młynarz, którego zbudzi nagłe zamilknięcie żaren, odpowiadał bez werwy:
— No, pracuję w banku — w twoim banku. Nie wiem jeszcze, co z tego będzie.
— Ale mówiono mi, że przedtem długo siedziałeś w Gdeczu.
— Siedziałem dość długo.
— I zawracałeś w głowie kuzynkom, nie kuzynkom...?
— Któż to o mnie dał panu tak dziwaczne powiadomienia? — odciął się Jan, zapominając o nowej przyjaźni i o „tykaniu“ i patrząc w oczy Roberta, niby z zapytaniem, czy nie jest pijany?
— Uspokój się — rzekł Robert — nie jestem detektywem. Lubię nawet flirty i flirciki. Sam zamłodu tem się trudniłem, ale to inna materja. Chciałem cię tylko po przyjacielsku ostrzec.
— Ostrzec? — Nie rozumiem.
— Rozumiesz, bratku! — wołał Robert zbyt głośno, jak na skupione towarzystwo przy stole — rozumiesz, ale nie chcesz się przyznać. Przynosi ci to zresztą zaszczyt, jako gentlemanowi.
Gdy Skumin dawał do zrozumienia Tolibowskiemu przez wymowne gesty, aby zaprzestał o tem mó-