Nocna knajpa, do której weszło zmówione towarzystwo, nie odpowiadała wcale swej nazwie „Eden“, bo brakło jej rajskich przystrojów i bardzo marne miała anioły. Nie była też piekłem, bo nie szli do niej skazańcy, owszem — amatorowie. Poprostu ze skrawka jednego podwórza utworzono długą, wąską salę, podzieloną na szatnię, bufet i szereg przegród, w rodzaju stajennych, lecz urządzonych dla ludzi, ze średnim przepychem kanap, stołów i krzeseł. Były to tak zwane „gabinety“, zasłonięte od korytarza kotarami bez drzwi zamczystych, gdyż policja zastrzegła sobie praw o inspekcji zabaw za kotarami.
Pięciu wybaczonych panów, wchodzących do szatni, wywarło duże wrażenie na służbę przedpokojową, która rzuciła się do odbierania płaszczów i kapeluszów. Brali je „bez numerków“ — zapamiętają, który jest którego pana hrabiego. Poczem kompanja przeszła uroczyście do pokoju bufetowego.
Bufet był oryginalny: wysoki, bardzo długi i nie obciążony pstrokacizną przekąsek. Za gładką marmurową taflą siedziały cztery piękności niewieście różnego gatunku. Przed każdą, nazewnątrz bufetu, ustawiony był wysoki taburet, na który człowiek średniego wzrostu musiał podskoczyć, aby usiąść. Dał tego przykład niewielki i niemłody już Franio Gozdzki, biegły widocznie w tej gimnastyce. Usiadł naprzeciwko bujnie rozrośniętej brunetki z płomiennemi oczami i zapytał przymilnie:
— Czego się napijemy, moja... moja...
— Titina — podpowiedziała donna.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/140
Ta strona została przepisana.
— 138 —