Wercia spotkała wkrótce Skumina w hall’u Bazaru, gdzie mieszkał na piętrze. Był dziwnie zmieniony na twarzy i nieczuły.
— Chodźmy do twego pokoju.
— A nie! Dość już tego. Jest tu jakaś banda, która nas śledzi. Idźmy do „Warszawianki“. Tam teraz będzie pusto.
Poszli zatem do pobliskiej kawiarni i usiedli w kącie.
— Cóż więc się stało? Jakie plotki?
— Poznano nas w tej przeklętej karczmie na Sołaczu. Widzisz, to są twoje pomysły znikania z Gdecza bez uzasadnionego powodu i szukania kryjówek. Ta ostatnia wyprawa może zburzyć całe nasze... porozumienie.
— Janku! Mówiłeś dotąd: nasze szczęście. I zaraz ta mała eskapada ma je zburzyć?
— Całe miasto mówi o tem.
— Jakto: całe miasto? Kto naprzykład?
— Robert Tolibowski ostrzegał mnie, żebym był ostrożny, bo Ambroży jest zazdrosny.
— Ambroży zazdrosny! Mój Boże!
— A ten głupi Franio Gozdzki robił do tego dowcipne aluzje w knajpie, przed licznymi słuchaczami i w mojej obecności.
— Cóżeś mu na to odpowiedział?
— Że mu się przywidziało. Nie mogłem dać mu w twarz. Najgorsze, że plotka szerzy się w klubie, w Bazarze i może dojść do uszu Ambrożego.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/148
Ta strona została przepisana.
— 146 —